Ustawa o OZE to kpina z energetyki obywatelskiej

Poleć
Udostępnij
Autor tekstu: k.perkowska I perkowska@apra.pl
14-08-2015,15:55 Aktualizacja: 14-08-2015,16:14
A A A

Rozmowa z

JANEM KRZYSZTOFEM ARDANOWSKIM

posłem, byłym wiceministrem rolnictwa w rządzie PiS

 

Na czym powinien opierać się polski mix energetyczny?

Każde państwo ma nie tylko prawo, ale też obowiązek tworzyć taki mix energetyczny, jaki jest dla niego najbardziej optymalny, jaki wynika z krajowych uwarunkowań. Te państwa, które nie mają naturalnych bogactw energetycznych, np. Francja, niech budują elektrownie atomowe. Polska natomiast ma duże, naturalne zasoby energetyczne, dlatego powinna tworzyć swój mix właśnie w oparciu o nie. Uważam, podobnie jak większość kolegów z PiS, że podstawą naszego mixu energetycznego powinien być węgiel, ponieważ go mamy. To nasze bogactwo narodowe. Prawie 90 procent zasobów węgla w Europie jest w Polsce. Twardo trzeba bronić naszej racji stanu, związanej z prawem do korzystania z węgla w energetyce. Jednak ze względu na unijne zobowiązania, ale też logikę, węgiel trzeba wzmocnić odnawialnymi źródłami energii. Możliwości jest kilka. Należy brać pod uwagę takie, które dają największą wartość dodaną i nie są w sprzeczności z nastrojami społecznymi.

Problem ze spełnieniem zwłaszcza drugiego kryterium miałyby wiatraki.

Mam negatywny stosunek do dużych farm wiatrowych. Nie wynika on jednak z tego, że ot tak, nie lubię energetyki wiatrowej. Uważam po prostu, że farm nie powinno się stawiać wszędzie, gdzie się komu zamarzy, tylko tam, gdzie rzeczywiście jest to uzasadnione siłą wiatru i jest akceptowane przez społeczności lokalne. U nas takich obszarów jest bardzo mało, a wiatraki próbuje się stawiać w całym kraju. Być może więc w Polsce, tak jak planuje Polska Grupa Energetyczna, farmy wiatrowe powinny być budowane na morzu, co pozwoliłoby na najbardziej efektywne wykorzystanie wiatru, albo na lądzie, ale w miejscach, w których turbiny nie przeszkadzałyby ludziom.

Posłowie PiS postulują wprowadzenie przepisów, które zabronią stawiania dużych wiatraków bliżej niż 3 km od zabudowań mieszkalnych. Tymczasem PSEW twierdzi, że byłby to koniec profesjonalnej energetyki wiatrowej w Polsce.

Może faktycznie nie ma u nas takich miejsc. Na pewno jednak podawanie za przykład Niemców, którzy budują u siebie duże farmy wiatrowe, jest nieporozumieniem. Ktoś, kto to robi, chyba nie wie, jaka jest sieć osiedleńcza w obu krajach. W północnych Niemczech, bo głównie tam powstają farmy wiatrowe, są zwarte wsie, oddalone od siebie o kilka kilometrów. Przestrzenie między nimi można zapełniać wiatrakami, ponieważ nikomu one tam nie przeszkadzają. Oddziaływanie turbin nie wpływa na pogorszenie jakości życia mieszkańców. Co prawda, moim zdaniem, psują krajobraz, ale jest to subiektywne odczucie. Choć nawet w Niemczech narasta opór przeciwko wiatrakom. Niedawno krajowy zjazd lekarzy w Niemczech przyjął uchwałę wzywającą rząd niemiecki do pilnego usunięcia braków w wiedzy na temat skutków zdrowotnych infradźwięków i hałasu niskiej częstotliwości emitowanego przez turbiny wiatrowe, a także do wyjaśnienia wątpliwości w dziedzinie metod pomiarowych. Zdaniem środowiska medycznego, szkodliwe oddziaływanie infradźwięków może dochodzić do 10 kilometrów.

Byłem niedawno w gminie Radzyń Chełmiński. W jednej ze wsi stoi ponad 20 wielkich, 2-megawatowych wiatraków. Do swojego domu zaprosiła mnie jedna z mieszkanek. Wyglądam z pokoju gościnnego przez okno, a tam 300 metrów dalej wiatrak. Przechodzę do łazienki – za oknem drugi. Z sypialni widać trzeci wiatrak, a z tarasu czwarty. Są dookoła domu. Żyć się nie da.

Uważam więc, że w polskich warunkach energetyka wiatrowa napotyka na uzasadnione opory społeczne. Dlatego nie ma co na siłę iść w tym kierunku. Nie należy pchać turbin tam, gdzie mieszkańcy sobie tego nie życzą. Swoją drogą, ciekawe, że nie zdarza się, żeby to właściciel wiatraka mieszkał tuż przy nim.

Jaki jest więc stosunek PiS do OZE?

Choć nie popieram dużej energetyki wiatrowej, uważam jednak, że powinniśmy rozwijać OZE. I nie dlatego, że energia z odnawialnych źródeł jest lepsza lub tańsza. Niestety, nadal kosztuje ona więcej niż konwencjonalna. Oczywiście, przy prostym rachunku nie warto byłoby stawiać żadnych instalacji OZE, lecz zbudować kolejną elektrownię węglową. Jeśli jednak zastosujemy rachunek ciągniony, pokazujący korzyści rozłożone w czasie, spawa wygląda inaczej. A to dlatego, że OZE to przede wszystkim miejsca pracy – w polskich firmach produkujących urządzenia, bo nie wyobrażam sobie nieustannego importowania z Chin, w firmach montażowych i serwisowych. Co więcej, OZE to także budowanie społeczeństwa obywatelskiego, które zanika w Polsce. Dzięki rozwojowi energetyki prosumenckiej Kowalski pomyśli: jestem potrzebny, od mojej małej fabryczki prądu zależy jego dostarczenie do iluś gospodarstw domowych.

Niestety, zapisy w ustawie i w programie „Prosument”, z którymi wiązałem wielkie nadzieje, to w obecnej wersji humbuk prawny, wręcz kpina z energetyki prosumenckiej. Zakładam jednak, że to dopiero początek drogi w kierunku wytwarzania energii elektrycznej przez obywateli i wkrótce właściciele mikroinstalacji będą mogli liczyć na faktyczne zachęty do inwestowania. Niestety, dotąd PO, która przekonywała, że jest partią obywatelską, z obywatelskością nie miała nic wspólnego. Usilnie broniła interesów dużych koncernów energetycznych, które nie chciały mieć żadnej konkurencji.

Zdaję sobie sprawę, że zarządzanie dużą grupą rozproszonych producentów nie jest proste, ale skoro innym się udało, to dlaczego nie miałoby Polakom? Pamiętajmy też, że z punktu widzenia bezpieczeństwa sieci lepiej jest, gdy energię wytwarzają tysiące rozproszonych producentów niż jedna wielka elektrownia, narażona na ataki terrorystyczne. Co więcej, zwłaszcza na wsiach ogromnym problemem staje się zaopatrywanie w dobrej jakości prąd. Często podstawową barierą w rozwoju obszarów wiejskich, w ściąganiu małych i średnich firm jest właśnie brak prądu. Polsce grozi blackout. Warmia i Mazury pewnie będą pierwsze. To powinno obudzić tych, którzy poczuwają się do odpowiedzialności za kraj. Trzeba jak najprędzej stworzyć mechanizmy produkcji prądu wykorzystujące to, co Polska posiada, czyli węgiel i OZE. Przy wspierającej polityce rządu. Tymczasem Janusz Piechociński mówi, że nie ma się co martwić, bo w razie czego zachodnią Polskę podłączymy do niemieckiego systemu elektroenergetycznego, a Warmię i Mazury do elektrowni atomowej w Kaliningradzie.

Jeśli więc nie wielkie wiatraki, to co?

Na pewno energetyka oparta o odpady rolnicze. Czyli biogazownie, ale traktowane nie tylko jako źródło produkcji prądu, lecz również sposób na utylizację pozostałości z produkcji rolniczej. Połączenie tych dwóch elementów zmienia sposób patrzenia na biogazownie. Nie jest to bowiem konkurencyjna produkcja prądu, a zamknięcie pewnego cyklu obiegu materii organicznej.

Dlaczego więc przeciw biogazowniom protestują sami rolnicy?

Z prostego powodu: biogazownie powinny być własnością rolników, a nie zewnętrznych inwestorów. Jeżeli mają być elementem zamykającym obieg materii, muszą w sensie organizacyjnym, a najlepiej także ekonomicznym być związane z gospodarstwami. Duże niech mają własne instalacje, natomiast mniejsze powinny tworzyć spółdzielnie. Niestety, zdaję sobie sprawę z polskiej niechęci do współpracy.

Energetyka biogazowa powinna rozwijać się w Polsce, dlatego byłbym za tym, żeby tego typu instalacje dofinansowywać w ramach PROW 2014-20. Jeśli PiS wygra wybory, będziemy chcieli przemodelować ten program. Oczywiście, nie można robić tego w dowolnym momencie. Szansą na wsparcie instalacji biogazowych będzie jednak średniookresowy przegląd PROW, zaplanowany na 2016 i 2017 rok.

Pieniądze pochodzące z PROW 2014-20 zapewne miałyby być przeznaczane na budowę nowych biogazowni. A co z tymi, które już istnieją, ale nie radzą sobie finansowo?

Widocznie ci, którzy je stawiali, przeliczyli się. Spodziewali się, że z odchodów kupowanych od rolników zrobią wielki interes. Chcemy wspierać rozwój biogazowni, ale to nie będzie wyglądało tak, że ktoś kogoś na siłę będzie holował. Instalacje powinny działać w ścisłym powiązaniu z rolnictwem. Tak jak w Niemczech, gdzie dopasowuje się wielkość biogazowni do wytwarzanych w gospodarstwie odpadów, a nie odwrotnie.

Przecież nie radzi sobie nawet Poldanor, który budował biogazownie „na miarę”, tuż przy własnych fermach trzody chlewnej. Jego problem polega raczej na tym, że – jak wielu – nie przewidział znacznego spadku cen zielonych certyfikatów.

System zielonych certyfikatów jest zły i trzeba od niego jak najszybciej odejść. Nazwałbym go nawet przestępczym, skoro kierował wsparcie głównie do współspalania. Rozumiałbym jeszcze, gdyby to była biomasa pochodząca ze źródeł rolniczych lub leśnych w Polsce, zbierana raz na kilka lat słoma z pola, ścinki leśne. Natomiast jeśli biomasa to łupiny orzechów sprowadzane z Nigerii lub Filipin, to coś tu nie gra. A jeżeli prawdą jest to, co opisywały media, że w Kozienicach PSL-owska mafia opanowana przez Jana Burego, „kręciła biznes” na naciąganym współspalaniu biomasy, której fizycznie nie ma tyle, ile jest wykazywane, po to, by wyłudzić pieniądze, to jest to zwykłe złodziejstwo, świadczące o słabości państwa, a osoby odpowiedzialne za to powinny znaleźć się za kratkami.

Na co więc PiS, jeśli obejmie władzę, będzie stawiało w przypadku OZE?

Moim zdaniem, należy wspierać rozwój biogazowni, ale też małych wiatraków, tych o mocy, na razie, do 10 kW. Poprawką należałoby ją natomiast zwiększyć do 40 kW. W przypadku tego typu instalacji nie ma bowiem żadnych oporów społecznych, nikomu nie szkodzą, czasami są wręcz ozdobą siedliska. Małe wiatraki powinny stać przy każdym polskim gospodarstwie. A najlepiej połączone w niewielki układ hybrydowy – jeden wiatrak i kilka paneli fotowoltaicznych. Dyskutuje się w Polsce o tym, czy mamy odpowiednie dla takich instalacji nasłonecznienie. No, Saharą nie jesteśmy, ale skoro na tej samej szerokości geograficznej w Niemczech stawia się panele, to dlaczego nie u nas?

Druga sprawa to energetyka wodna, która w tej niemądrej ustawie została potraktowana po macoszemu. Powinniśmy dążyć do jej odbudowania. Przez wieki mieliśmy rozwinięte młyny wodne. Na każdej rzeczce, czy większym strumieniu było spiętrzenie, a przy nim staw rybny. Wiele z tych spiętrzeń zostało. Zarosły chaszczami, rosną na nich olszyny i krzaki. Przecież to wszystko należałoby odtworzyć. Wyciąć chaszcze i drzewa, a w miejsca, w których kiedyś były drewniane kółka wodne, stawiać nowoczesne turbiny. Mamy prąd, ryby, wodę dla rolnictwa, celów komunalnych i rekreacji. Same korzyści. Dlaczego obecna władza tego nie rozumie?

Rozmawiała

Kamila Perkowska

Poleć
Udostępnij
Redakcja działu
"Zielona energia"
Kontakt
Kontakt
Reklama
Reklama