Osoby, które będą produkowały energię ze źródeł odnawialnych, po wejściu ustawy o OZE zyskają kosztem tych, którzy pozostaną przy tradycyjnych źródłach.
Osoby, które będą produkowały energię ze źródeł odnawialnych, po wejściu ustawy o OZE zyskają kosztem tych, którzy pozostaną przy tradycyjnych źródłach.
- Przesuniemy część pieniędzy z kieszeni jednych odbiorców energii do kieszeni drugich. W zamian wygenerujemy pewną ilość zielonej energii, do produkcji której zobowiązała nas Unia Europejska. Z punktu widzenia całej gospodarki nie ma to wielkiego wpływu na nas jako na odbiorców energii - tłumaczy w rozmowie z agencją informacyjną Newseria Biznes Paweł Owczarski, prezes zarządu firmy energetycznej Polski Prąd.
Podpisana 11 marca przez prezydenta Bronisława Komorowskiego ustawa o odnawialnych źródłach energii (OZE) po raz pierwszy reguluje energetykę prosumencką. Oznacza to, że odbiorcy energii, którzy zamontują instalacje OZE, będą mogli sprzedawać nadmiar wyprodukowanej energii z powrotem do sieci.
Otrzymają za to gwarantowane ustawowo stawki. Są one wyższe od rynkowych i zgodnie z ustawą wynoszą 65-75 groszy za kilowatogodzinę (z wyjątkiem biogazu, który jest wyceniany taniej). Ceny rynkowe wynoszą obecnie ok. 25 groszy za kilowatogodzinę.
- Ustawa o OZE ma wpływ na zwiększenie kosztów dopłat do zielonej energii - związane z poprawkami prosumenckimi to około 1-1,5 zł z MWh, czyli nie dużo. Już dzisiaj w cenie energii elektrycznej płacimy od 30 a 35 zł za MWh dopłat do tzw. certyfikatów pochodzenia - wyjaśnia Owczarski.
Zielone certyfikaty pochodzenia to prawa majątkowe, które producenci energii elektrycznej otrzymują w zamian za świadectwa wyprodukowania energii ze źródeł odnawialnych. Można nimi obracać na Towarowej Giełdzie Energii. Po wejściu w życie nowej ustawy o OZE od 1 stycznia 2016 r. system kolorowych certyfikatów zniknie i zostanie zastąpiony aukcjami energii.
Owczarski zwraca uwagę, że koszt dopłaty do prosumentów nie będzie istotną zmianą na polskim rynku energii. To jedynie przesunięcie środków z kieszeni konsumentów nieprodukujących zielonej energii do tych, którzy zainstalują panele słoneczne lub niewielkie elektrownie wiatrowe przy domach. Na nowej ustawie w niewielkim stopniu może skorzystać cała gospodarka, bo zmaleją wydatki na sieci przesyłowe.
- Rozproszony model generacji energii jest efektywniejszy z punktu widzenia sieci dystrybucyjnej. Wymaga niższych nakładów na sieci przesyłowe i umożliwia lepsze konsumowanie prądu tam, gdzie on jest produkowany. Na mniejszych inwestycjach w sieci dystrybucyjne wszyscy zaoszczędzimy. Przy tak niewielkich limitach wsparcia, które obecnie są na poziomie kilkuset MW mocy zainstalowanej, nie będzie to miało istotnego wpływu na całość funkcjonowania systemu energetycznego - ocenia szef Polskiego Prądu.
O ile koszty dopłat dla prosumentów nie będą dużym obciążeniem, o tyle negatywny wpływ na rynek może mieć to, że opłaty będą ponosić dystrybutorzy, a nie sprzedawcy energii.
- Dzisiaj sprzedawcy energii konkurują nie tylko stawkami energii czynnej, lecz także ceną certyfikatów pochodzenia, które mogą wyceniać. Jeżeli zaczniemy przesuwać te elementy związane ze wsparciem zielonej energii do części dystrybucyjnej, to znajdzie się to w części regulowanej, która jest przez prezesa URE podnoszona każdego roku o 1-3 proc. Zmniejsza się więc przez to zakres wolnego rynku i liczba sprzedawców oferujących konkurencyjne ceny. Klienci mają zatem mniej możliwości, by oszczędzać - mówi na koniec Owczarski.